„Czekaj, jak ty się nazywasz? Bolec?” Nie Michał Milowicz. Nie jest wcale beztroskim młodzianem. Nie jest gangsterem. I nie jest wcale playboyem. To tylko role. Tak naprawdę Milowicz jest wyjątkowo eleganckim, kulturalnym, wysokim mężczyzną, który z wyjątkowym szacunkiem odnosi się do każdej ze spotkanych kobiet. Bardzo energicznym i konkretnym człowiekiem, który z zainteresowaniem przygląda się wszystkiemu, co interesujące. Na przykład – twórczości Elvisa Presleya.
Dlatego, kiedy tylko wychodzi na scenę, zaraz śpiewa kawałki rock and rolla. I bynajmniej – nie widać wówczas, że jest aktorem – śpiew jest czysty, a głos mocny i wyjątkowo trafiony w tonację. Ale zdolności aktorskie artysty pomagają mu także – dzięki nim potrafi wcielić się w postać z epoki. Dlatego kiedy wczoraj śpiewał na scenie Watry, można było zapomnieć o tym, że mamy 21 wiek i bez trudu przenieść się w lata pięćdziesiąte. Milowicz okazał się także znakomitym konferansjerem: nie stanowiło dla niego żadnego problemu, aby w dowolnym momencie przerwać piosenkę i skomentować sytuację w restauracji, czy też miłym gestem i paroma ciepłymi słowami zachęcić do wejścia onieśmielonych gości.
Oprócz gwiazdy wieczoru, na imprezie andrzejkowej w Watrze grała również kapela i DJ, który rozkręcił imprezę remiksem Vaia Con Dios. Z kolei kapela – zrobiła furrorę grecką zorbą, która wyniosła kilka osób na blat stołu.
Tekst i foto:
StanAdvert